Namiastka Ojczyzny
Miłe cudze kraje, lecz milsza ojczyzna
Aleksander Fredro
Pogoda dopisywała jak nigdy. Już lepszej nie można było sobie wymarzyć. Po całodziennym bieganiu maluchy zasnęły słodkim snem, a czworonogi rozłożyły się leniwie.
Gwiazdy złociły niebo, a księżyc uśmiechał się zalotnie, spoglądając na wszystkich z góry. Monachijska grupa rockowa „Grap”, oklaskiwana głośnymi brawami, pakowała sprzęt, szykując się do wyjazdu. Gdy po wielu brawach i bisach opuściła scenę, każdy pozostał na miejscu. Nikt nie miał ochoty na sen. Wszyscy chcieli się bawić.
Nieopodal paliło się duże ognisko otoczone betonowym murkiem w kształcie ogromnego koła. Zachęcało do biesiady. Publiczność powoli ruszyła w stronę paleniska zajmując miejsca. Aż trudno sobie wyobrazić, że wszyscy się zmieścili.
Z dala od cywilizacji, lecz blisko wielkiego miasta, szczęśliwi, pościskani, jeden obok drugiego, siedzieliśmy w środku ciemnego lasu. I to wcale nie polskiego, o ile las może mieć narodowość, lecz niemieckiego. Las pachniał latem i szumiał tajemniczo.
Grzaliśmy się w świetle sypiących się z trzaskiem iskier i raczyliśmy urokiem ciepłej nocy. Starsze dzieci, te młodsze już spały, z zapałem pilnowały, aby wbite na patyk kiełbaski nie przypaliły się. Bo czy może być coś smaczniejszego i dawać większą frajdę niż własnoręcznie smażona kiełbasa wśród szumiących kniei?
Co niektórzy siedzieli wokół grilla, na którym smażyły się schaby, żeberka i steki. Rozłożone wokół stoły uginały się od jedzenia. Nie brakowało na nich niczego. Ciast, sałatek domowej roboty, a nawet krokietów i naleśników, nie wspominając o bigosie i wszelkich napojach.
Każdy w swoim zakresie przywiózł jedzenie i z chęcią dzielił się z innymi. Momentami można było odnieść wrażenie, że to nie żaden biwak fanów rockowej muzyki, lecz huczne wesele na łonie natury. Organizatorzy zajęli się opałem na ognisko i dbali, aby nikomu niczego nie zabrakło, a ogień nigdy nie wygasł.
Obok mnie na podmurówce usadowiła się Irenka, którą poznałam parę godzin wcześniej, a miałam wrażenie jakbym znała ją zawsze, Zosia, z którą po godzinnych perypetiach jazdy i szukania drogi udało nam się dotrzeć do celu, i Ewa, która rozkoszowała się urokiem księżycowej nocy sprzyjającej zakochanym.
Gdy młody chłopak przyniósł gitarę i zaczął grać, natychmiast wszyscy podchwycili melodię. Nie liczyło się, czy ktoś umie śpiewać, czy nie. Każdy zawodził na swoją nutę i nikt się tym nie przejmował.
Z dziewczynami gadałyśmy na przemian ze śpiewaniem. Wśród utworów nie zabrakło nie tylko przebojów Perfectu, Bajmu czy Budki Suflera, ale nawet harcerskich pieśni. Wystarczyło, że ktoś zaśpiewał coś znajomego i rzucił głośno pierwsze słowa, a reszta natychmiast zaczynała mu wtórować. Czuliśmy się jak dobrzy znajomi, którzy spotkali się po latach i wspominają stare czasy. Różni, z różnych stron Polski, o różnych zainteresowaniach, lecz połączeni pasją do muzyki bawiliśmy się przez całą noc, bo muzyka jak nic innego łączy ludzi. Po północy, gdy grono bawiło się w pełni, ktoś rzucił: „Hej, hej, hej, sokoły, omijajcie góry, lasy, doły…” i wszyscy zaczęli prześcigać się w śpiewaniu tej tradycyjnej pieśni, jakby w każdym obudziła się romantyczna dusza. Nieustanie pomiędzy gośćmi przemykała się ledwo widoczna postać zbierająca butelki, puszki i pilnująca, aby nigdzie nie poniewierały się papierki.
O trzeciej nad ranem, bardziej z rozsądku niż ze zmęczenia, ruszyłyśmy z dziewczynami w stronę budynku, aby choć na chwilę się przespać. Przed nami był kolejny dzień imprezy.
Wbrew naszemu życzeniu, aby pospać dłużej, nic z tego nie wyszło. Już o szóstej pierwsze promienie słońca zaczęły przedzierać się przez okna, a ptaki jak na przekór świergotały na całego budząc wszystkich bez wyjątku. Śpiewały tak głośno i tak długo, dopóki ostatni nie zwlekli się z posłań. Gdy pogoniona pragnieniem wyruszyłam na poszukiwanie czegoś do picia, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Ognisko nadal się paliło, a niewielka grupka rozgadanych niedobitków sprawiała wrażenie, jakby pilnowała, aby ogień nie wygasł. Teren świecił czystością i trudno było uwierzyć, że w nocy bawiło się na nim prawie dwieście osób. Powoli zaczęli gromadzić się pozostali, wychodząc z budynku i namiotów, aby rozpocząć kolejny dzień zabawy.
Polska gościnność i słowiański temperament połączone z niemiecką organizacją i porządkiem widoczne były na każdym kroku. Nie brakowało niczego, żarzących się grilli, trampoliny dla dzieci, stołów z ławami do siedzenia i słonecznej pogody, a przede wszystkim dobrej muzyki i humoru.
Gdzieś na obczyźnie, w środku bawarskiego lasu, który w czasie drugiej wojny światowej służył niemieckim żołnierzom jako schowek na broń, o czym nadal przypomina znajdujący się w nim bunkier, bawiła się grupa polskich fanów, śpiewając bliskie sercu piosenki. Pewni siebie, młodzi i starzy, zapominając o historycznych niesnaskach i tęsknocie za ojczyzną, cieszyliśmy się namiastką polskości.
Przepełnieni miłością do muzyki, dumni ze swoich słowiańskich korzeni i radośni, bawiliśmy się jak u siebie w kraju, z tęsknotą wspominając rodzinne strony, bo jak napisał Aleksander Fredro: „Miłe cudze kraje, lecz milsza ojczyzna”.