Okazja czyni złodzieja, ale złodziej złodziejowi nierówny
Śnił mi się napad na bank, ze mną w samym środku akcji. Trzech zbirów w kominiarkach wybiegało już na ulicę, gdy jednemu z nich z wypchanej torby zaczęły wypadać powiązane gumkami pliki banknotów..
Takie widziałem za komuny u trójmiejskich cinkciarzy. Policji jeszcze nie było, więc przechodnie rzucili się do zbierania walającej się po bruku gotówki. Też się schyliłem po gruby plik i… No właśnie. Zabrałem, schowałem, a może oddałem? Nie wiem, gdyż w tym momencie się obudziłem, by jednak sen kontynuować na jawie. Tak, na jawie, bo przypomniał mi on podobną sytuację, z którą został skonfrontowany jeden z moich dobrych znajomych, przed laty, polityczny uchodźca. Chodziło o rozwiązanie etyczno-moralnego dylematu, co zrobić z kasą, która niezasłużenie, ale w potrzebie, spada jak manna z przysłowiowego nieba?
Rzecz działa się dawno, dawno temu, w czasach, gdy to do Niemiec przybywało tyle uchodźców co kot napłakał (kilka tysięcy rocznie). Każdy z nich miał oryginalne dokumenty i był policzony – co do jednego! Możecie nie wierzyć, ale tak kiedyś było. Postępowanie trwało około roku, a rozpatrywanie wniosku o azyl toczyło się w jednym tylko miejscu, w podnorymberskim Fürth, gdzie należało dojechać z najdalszego nawet zakątka Niemiec. Do otrzymania azylu obowiązywał zakaz pracy
W tych to zamierzchłych już czasach także trzyosobowa rodzina Zbyszka (imię zmienione) oczekiwała na azyl polityczny. Mimo że mieli opłacony przez państwo dach nad głową, za około czterysta marek socjalnego zasiłku wyżyć było trudno. Końcówka każdego miesiąca wyglądała więc tak samo – „zęby w ścianę”, bo konto puste, bez najmniejszych szans na jego przeciągnięcie choćby o kilka marek.
Tak było i tym razem. Z ostatnimi dziesięcioma markami Zbyszek wraz z ośmioletnim synkiem ruszyli na „zakupy”. Mieli – zgodnie z wytycznymi mamy – kupić chleb i „coś do chleba”, czyli margarynę i dżem.
Zaraz po wejściu do najtańszego sklepu wiadomej marki synek – palcem wskazując na podłogę – wyszeptał, a raczej szeptem wykrzyczał:
- Tato, patrz!
Na posadzce, złożone na pół, leżało sto marek. Ojciec delikatnie nakrył banknot butem, spojrzał w lewo, rzucił okiem w prawo i powoli, niby to za przyczyną rozwiązanego sznurowadła, sięgnął po zdobycz, która natychmiast wylądowała w kieszeni.
- Wychodzimy!
Na zewnątrz okazało się, że to nie jeden, że to aż trzy stumarkowe banknoty!
Gdy zaniepokojona przedłużającymi się zakupami matka otworzyła drzwi swoim chłopcom, oniemiała. U progu stał mąż z dużym XXL kartonem proszku do prania i synek, też z dużym, bukietem kwiatów. O chlebie, margarynie i dżemie zapomnieli.
To prawda, że okazja czyni złodzieja, ale też złodziej złodziejowi nierówny.
Bogdan Żurek