O dwóch takich…co gazetę wydawali
Miałem sen. Z fabułą typową dla tych, którzy kraj rodzinny opuścili, by mieć lepiej. Śniących o karierach „od czyścibuta do milionera” i budzących się każdego ranka w siermiężnej rzeczywistości. Choć nie zawsze, bo mój sen…
Przyśniło mi się dwóch całkowicie różnych facetów. Jeden znad morza, drugi z południa. Jeden z miasta, drugi ze wsi. Jeden chudy, drugi gruby. Na dodatek dzieliła ich przepaść wiekowa i wyglądali jak ojciec z synem.
W Polsce prawdopodobnie nigdy by się nie spotkali. W moim śnie połączyła ich neutralna „ziemia obiecana”, bogata Bawaria, kraina mlekiem, miodem i… piwem płynąca. Piwo zaś łączy. Szczególnie w polskiej knajpce, gdzie „w niedziele po kościele” zbliżało ci ono mych bohaterów, ułatwiając im użalanie się nad (nie) dolą emigranta.
A dola ta do łatwych nie należała. Chłopy tyrały ciężko. Ten z północy, stoczniowiec (haaa, haaa – stoczniowiec w Bawarii możliwy jest tylko we śnie!), chwytał się każdego zajęcia, ponieważ w promieniu kilkuset kilometrów statków nie budowano. Młodszy miał trochę lepiej. Posiadając fach operatora sztaplarki (po polsku – wózka widłowego), mógł pracować wszędzie, za mizerne pieniądze niestety.
Pewnej niedzieli, wertując polonijny magazyn w poszukiwaniu jakiejś dodatkowej fuchy, panowie wyczytali, że gazeta jest do odkupienia…
Wchodzimy w to? – zapytał młodszy żartem.
Oczywiście! – zdecydował starszy serio. Co to się działo, co się działo, pół miasta ze śmiechu się skręcało… Tak zwane „środowisko” długo nie pozostawiało na śmiałkach suchej nitki. Jakim prawem ktoś taki jak oni wydają gazetę?! – wołano „na mieście“, kablując o tym „skandalu” do władz wszelakich państw obu.
Tymczasem nowi właściciele, jak ta tuwimowska lokomotywa: Najpierw powoli, jak żółw ociężale, Ruszyła maszyna po szynach ospale. Szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem, I kręci się, kręci się koło za kołem, I biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej...
Fuzja dynamicznej młodości z dojrzałą rozwagą zdały egzamin. Aktorzy z mego snu pracowali ciężko, ale planowo, konsekwentnie i bez ryzykownych posunięć. Krok po kroku, rok po roku „ich dziecko” stawało się coraz piękniejsze, rosło w siłę, dojrzewało, pozyskując coraz bardziej wartościowych autorów. Przybywało też reklamodawców, a uznanie czytelników wzięło górę nad zawistnymi plotkami.
Obaj stali się medialnymi „potentatami”, z gazetą wychodzącą w tysiącach egzemplarzy i choć echa zazdrosnego rechotu jeszcze słychać, mają to w głębokim poważaniu, gdyż są już daleko…
Koniec, słyszę budzik, otwieram oczy… A sen trwa!
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest niezamierzone i przypadkowe.
Bogdan Żurek